F jak Fantastyczny – recenzja Olympusa PEN-F

Kiedy podejmowałam decyzję o „wejściu w system” bezlusterkowców, wybór padł na Olympusa, co do tej pory uważam za bardzo dobry wybór. To było rok 2013 i firma oferowała głównie aparaty z linii PEN w różnych odmianach, mieliśmy też już za sobą premierę pierwszego OM-D, który stanowił sporą rewolucję w tym młodym segmencie. Na szczęście wkrótce E-M5 doczekał się mniejszego brata, co umożliwiło mi przesiadkę na bardziej zaawansowane urządzenie, co uważam za ważną cezurę w moim rozwoju fotograficznym. W owym czasie główną różnicą między PENami i OM-D był wizjer, w który została wyposażona jedynie ta druga linia. Kolejna generacja E-M10 była równie udana, a do przesiadki zachęciło mnie głównie zaimplementowanie elektronicznej migawki.

Ostatnio miała premierę kolejna, trzecia odsłona tego niezwykle lubianego modelu i przyniosła kilka decyzji, które zmartwiły miłośników marki – przede wszystkim chodzi o pozostanie przy 16-megapikselowej matrycy. Czując potrzebę rozwoju po trzech i pół roku pracy z tym samym sensorem, skierowałam swe oczy w stronę PENa-F – jednego z dwóch modeli producenta mogącego się pochwalić 20 megapikselami w specyfikacji. W moim odczuciu w obecnej chwili, kiedy E-M5 oferuje niewiele więcej (głównie uszczelnienia i tryb Hi-Res), jednocześnie posiadając tę samą, już nieco wiekową matrycę, to właśnie PEN-F jest realnym krokiem naprzód dla dotychczasowych posiadaczy niższych OM-D. Dzięki uprzejmości firmy Olympus Polska dostałam możliwość przetestowania tego cacka przed podjęciem decyzji o kupnie.

   

Moje rozważania o powrocie do linii PEN były spowodowane zmianami w ofercie producenta, jakie miały miejsce stopniowo na przestrzeni ostatnich lat: większy nacisk położono na serię OM-D, która została podzielona na trzy segmenty, a z kolei PENów było z każdym sezonem coraz mniej. Premiera bohatera tej recenzji zburzyła dotychczasowy porządek, jako że zdecydowano się po raz pierwszy na umieszczenie wizjera. Dodano również szereg funkcji i rozwiązań, które sprawiły, że aparat wyróżniał się na tle pozostałych modeli. Producent wyraźnie dał konsumentom do zrozumienia, że mają do czynienia z produktem premium: świadczył o tym wyjątkowy design, mnogość funkcji kierowanych do różnych grup użytkowników oraz oczywiście cena. Pada zatem pytanie: Czy PEN-F jest wart swojej ceny?

Recenzując jakikolwiek sprzęt ze stajni Mikro Cztery Trzecie należy wspomnieć o naczelnych zaletach, które charakteryzują większą część owych aparatów. Zdaję sobie sprawę, że niektóre aspekty są poruszane wręcz do znudzenia, ale mimo wszystko warto napisać o nich chociaż kilka słów.

   

Po pierwsze primo: rozmiar. Olympus i Panasonic podjęły swego czasu odważną decyzję, by w erze fetyszyzowania rozmiaru matrycy i kultu pełnej klatki wystartować z systemem charakteryzującym się sensorem aż czterokrotnie mniejszym od FF. Oczywiście taki wybór niesie za sobą ważne konsekwencje, które pozostają niezmienne mimo rozwoju technologii. Mniejsza matryca oznacza bowiem dużo mniejszą optykę – w czasach miniaturyzacji elektroniki producenci wypuszczają naprawdę niewielkie korpusy, ale przeszkodą pozostają nadal duże i ciężkie “szkła”. PEN-F wraz z obiektywem typu naleśnik (np. kitowy PowerZoom 14-42 albo któraś ze “stałek” Panasonica) waży jakieś pół kilo i mieści się bez problemu do większej kieszeni. A nawet jeśli będziemy chcieli nosić go na szyi przez cały dzień, szybko zapomnimy, że w ogóle tam jest. Nie jest to najlżejszy i najmniejszy bezlusterkowiec na rynku, ale nie taki był zamysł – aparat jest “zbity”, a jego waga podkreśla tylko wrażenie obcowania ze sprzętem solidnym, wysokiej klasy, wykonanym z najlepszych materiałów. W porównaniu do OM-D jego bryła jest też bardziej zwarta, bez wystających elementów w postaci kominka wizjera czy gripu. W moim odczuciu zasadniczo wpływa to na poprawę wygody użytkowania. Płaska powierzchnia z przodu jest kompensowana mocno wystającym zagłębieniem pod kciuk, co wystarcza w zestawieniu z małymi, lekkimi stałkami, do jakich przyzwyczaił nas system. Użytkownicy jasnych zoomów pewnie chętniej sięgną po E-M5 lub E-M1. Niewielka waga i rozmiary nie wpływają na pogorszenie rezultatów osiąganych przy pomocy aparatu. Dostajemy świetną jakość obrazka, który może stawać w szranki z konkurentami o matrycach APS-C czy FF, pokazując pazur kiedy przychodzi np. do ostrości, która z dobrym obiektywem wręcz zwala z nóg. A niepozorny wygląd pozwala fotografować w sytuacjach, gdzie duża lustrzanka byłaby źle widziana. Chociaż są też minusy tej sytuacji: w świecie, gdzie synonimem profesjonalnego aparatu jest tzw. “duży, czarny, ciężki” niektórych trudno przekonać, że jestem w stanie podołać zleceniu z takim sprzętem.

Co jest też charakterystyczne dla systemu, to nietypowe proporcje zdjęć, które wynoszą 4:3 zamiast standardowych 3:2. Osobiście uważam to za jeden z lepszych “ficzerów”, gdyż daje użytkownikowi większą swobodę, jeśli decyduje się na przycinanie do klasycznego ratio. Nie zliczę, ile razy przy poziomych fotografiach korygowałam kadr na poziomie obróbki i teraz trudno mi sobie wyobrazić robienie zdjęć bez tego marginesu bezpieczeństwa. Z kolei przy poziomych kadrach dostajemy szersze pole widzenia i obrazy lepiej nadające się do oglądania na współczesnych, panoramicznych monitorach. Jeśli zaś decydujemy się do przycięcia w kwadrat, nie tracimy tak wiele cennych megapikseli.

Przejdźmy jednak do konkretów. Przypomnę, że aktualnie fotografuję Olympusem OM-D E-M10 MkII, zatem przez trzy tygodnie obcowania z PENem nieustannie porównywałam oba te modele, rozważając przesiadkę, co znajdzie pewne odzwierciedlenie w recenzji. Oczywiście siłą rzeczy wspomnę o wielu elementach, które zostały już wielokrotnie opisane w dotychczasowych recenzjach, ale postaram się też omówić kwestie, które są dla mnie ważne i mają wpływ na workflow, ale na poziomie testów często pomijane.

  

Zacznę od elementu najważniejszego dla mnie i wyróżniającego PENa na tle całego lineupu firmy – 20 megapikselowej matrycy. Obecnie najnowsze bezlusterkowce od konkurencji (np. Sony, Fuji) oferują już modele oferujące 24 Mpx, więc fani systemu m4/3 mogą czuć niedosyt w tej materii. Olympus wyszedł naprzeciw tym oczekiwaniom, pozostając jednocześnie przy formie, który stanowi ogromny atut tej serii. Wielu użytkowników zauważa, że wielu amatorom fotografii wystarczy dotychczasowa rozdzielczość, jednak dla mnie te dodatkowe piksele stanowią duży progres. Dają one większą swobodę przy kadrowaniu – przy fotografii dokumentalnej, którą się zajmuję, nie zawsze jest możliwość wycelowania z idealnym kadrem, w sytuacjach spontanicznych najważniejsze jest uchwycenie momentu i niekiedy nie ma szansy na poprawkę. Mając te kilkaset pikseli więcej na każdym boku, czuję się spokojniejsza zarówno podczas wykonywania zdjęć, jak i w czasie obróbki. Przydają się one również przy zmianie proporcji (na klasyczne 3:2) oraz prostowaniu zdjęć z obiektywu fish-eye, które degraduje nieco jakość. Jasne, dopóki ktoś swoją twórczość ogląda na monitorze fullHD, nie musi się martwić o rozdzielczość, jednak kiedy zaczynamy mówić o wydrukach, zaczynają się schody. Sama pierwszy raz poczułam dość poważną obawę, kiedy dostałam informację, że moje prace będą eksponowane na wystawie w formacie 50×70. W tym kontekście należy wspomnieć, że recenzenci testujący czysto techniczne charakterystyki zwracają uwagę na wyższą ostrość generowanego obrazu, co w przypadku wydruku kompensuje mniejszą ilość pikseli względem konkurentów ze stajni Sony czy Fuji. Zatem PEN-F i w tym aspekcie stanowi godnego rywala dla aparatów z większymi matrycami. Nie inaczej jest w przypadku jakości zdjęć – jak wiemy, upychanie większej ilości pikseli na tej samej powierzchni skutkuje zazwyczaj degradacją uzyskiwanych rezultatów. Inżynierowie Olympusa odwalili kawał dobrej roboty, gdyż poza większą rozdzielczością nie jestem w stanie dostrzec żadnych wyraźnych różnic między zdjęciami z mojego OM-D i PENa, zarówno pod względem pracy na wysokich czułościach jaki i dynamiki tonalnej. Osobiście często fotografuję w trudnych warunkach oświetleniowych, codziennością są ciemne pomieszczenia i sceny o dużym kontraście. Następnie podczas wywoływania silnie forsuję RAWy, starając uzyskać się jak najwięcej szczegółów w cieniach, niekiedy podnosząc ekspozycję kadrów, które w ciemności wydawały się dobrze naświetlone. W takich warunkach PEN daje mi satysfakcjonujące rezultaty przy ISO nieprzekraczającym 1000 – powstały szum jestem w stanie zatuszować lekkim odszumianiem w Lightroomie. W bardziej niezobowiązujących okolicznościach, kiedy jakość zdjęć nie jest absolutnym priorytetem, a wykonywania obróbka nie jest tak forsowna, jak np. na imprezach czy spotkaniach rodzinnych, granicę przesuwam do ISO 2000. Dysponując jasnymi obiektywami (1.7, 1.8), trafiam na niewiele sytuacji, gdy możliwości aparatu są niewystarczające.

   

Tym bardziej, że PEN ma kolejny ficzer, który jest absolutnym hitem – stabilizacja obrazu! Jeśli miałabym wskazać cechę systemu, która trzyma mnie w nim najmocniej, to chyba właśnie byłaby to genialnie stabilizowana matryca. Co ważne, funkcja ta jest stale ulepszana i mimo że konkurencja zaimplementowała już podobne rozwiązania, to pozostaje nadal daleko w tyle za Olympusem. PEN-F to kolejny drobny krok naprzód w tej materii –  producent deklaruje 4 EV zysku, co jest drobnym progresem wobec OM-D E-M10 II, który jest w stanie osiągnąć 0,5 EV mniej. Kilka redakcji przeprowadziło testy weryfikujące deklaracje producenta, jednak postanowiłam sprawdzić tę funkcję na własną rękę, szczególnie że miałam dobry materiał porównawczy. Taką procedurę łatwo przeprowadzić, jednak wymaga ona nieco pracy i czasu, jako że dopiero wielość powtórzeń nadaje jej sens. Z tego powodu zrezygnowałam ze sprawdzania czasu, na jakim jestem  w stanie uzyskać nieporuszone zdjęcia bez użycia stabilizacji – uznałam za wyjściową wartość standardowe 1/ogniskową, chociaż niewykluczone, że udałoby mi się uzyskać dłuższe czasy. Sprawdziłam skuteczność na kilku ogniskowych, dla każdego zestawu wykonując pięć powtórzeń. Wynik był dla mnie nieco zaskakujący – PEN-F faktycznie radzi sobie nieco lepiej niż mój OM-D, ale przewaga jest widoczna jedynie na krótszych ogniskowych (konkretnie 14 mm). Uzyskane przeze mnie rezultaty są spójne z deklaracjami producenta, a co ciekawe, większy zysk odnotowałam dla węższych kątów widzenia. Udało mi się wykonać idealnie ostre zdjęcia przy czasach ½ dla 14 mm, ⅓ dla 25 mm i ⅕ dla 45 mm, co jest naprawdę oszałamiające. Ja już zdążyłam nieco do tego przywyknąć, ale dla wielu fotografów takie wartości są wręcz szokujące. Warto tutaj wspomnieć, że nastąpiła delikatna zmiana w systemie ustawiania wartości ogniskowej (dla obiektywów bez elektronicznej komunikacji z korpusem), który pozwala na bardziej precyzyjną konfigurację, co zapewne przekłada się na jeszcze lepsze wyniki.

  

Czas przejść do rozwiązań właściwych tylko temu modelowi. Najwięcej z nich dotyczy designu i ergonomii i postaram się je w miarę logicznie i po kolei opisać. Sam aparat jest piękny i stanowi fantastyczne nawiązanie do swojego protoplasty sprzed dekad. Miłym powiewem świeżości jest odejście od stylizowania aparatów na klasyczne lustrzanki (z charakterystycznym “garbem” na pryzmat) i większa inspiracja raczej dalmierzami. Co za tym idzie, zdecydowano się przenieść wizjer na lewą krawędź, co również uważam za dobre urozmaicenie w kontekście całej oferty Olympusa. Sam wizjer ma 2,36 mln punktów i wykonany jest w technologii OLED, co wiąże się z pewnymi charakterystykami. Jego rozdzielczość i wielkość jest w pełni satysfakcjonująca, przez większość czasu płynność jest również doskonała. Jednak kolory wydają się nie był tak dobrze odwzorowane jak w LCD, a w złych warunkach oświetleniowych daje o sobie znać smużenie. Jednak są to szczegóły, które nie wpływają znacząco na moją ocenę – korzystanie z tego wizjera to prawdziwa przyjemność: płynność, możliwość konfiguracji, ilość wyświetlanych informacji zasługują na uwagę. A przecież poza tym użytkownik dostaje takie możliwości jak wyświetlanie na bieżąco nakładanych modyfikacji (np. zmiana kadru, saturacji czy krzywych) i możliwość przeglądania wykonanych wcześniej zdjęć. W sumie grzechem byłoby nie wspomnieć też o takich opcjach jak kadry nocne (rozjaśniają podgląd ciemnych scen) czy symulacja wizjera optycznego (oddaje bardziej “lustrzankowy” podgląd). W takiej sytuacji trudno mi wyobrazić sobie, że ktoś wolałby korzystać z OVF. Dla entuzjastów używania wyłącznie wizjera możliwe jest całkowite zrezygnowanie z ekranu LCD poprzez jego odwrócenie – wtedy PENa już naprawdę ciężko odróżnić od analogowego aparatu. Przy opisie wizjera warto wspomnieć, że muszla oczna jest mniejsza, okrągła i w niewielkim stopniu wystaje poza bryłę aparatu, co jest bardzo wygodne (w OM-D ciągle mi się wbija w żebra, kiedy noszę go przewieszonego pod pachą). Niestety, nie da się jej zdjąć – może być to zaletą dla tych, którym zdarza się gubić tę część, ale nie ma też mowy o dokładnym wyczyszczeniu przestrzeni pod nią.

   

Dla tych, którzy przez wizjer patrzą rzadziej, mam również dobre wieści – ekran jest jasny, wyraźny nawet w słoneczny dzień, o wysokiej rozdzielczości i do tego w pełni obracany! Użyto technologii LCD, ale najwyższej próby – nie ma mowy o problemach z kątami widzenia, a odwzorowanie kolorów nie budzi zastrzeżeń. W przeciwieństwie do większości modeli OM-D, które posiadają ekran odchylany tylko w jednej płaszczyźnie, tutaj zastosowano rozwiązanie pozwalające na pełną manipulację, włącznie z “zamknięcieciem” ekranu. Projektanci poczynili tu mały ukłon w stronę osób, które chciałyby ograniczyć się do korzystania z wizjera podczas wykonywania fotografii i tył ekranu pokryli skóropodobną okładziną, taką jak reszta aparatu. Dzięki temu po jego obróceniu PEN-F jest niemal nie do odróżnienia od analoga dla niewprawnego oka. Z kolei kiedy ustawimy go w tę samą stronę co obiektyw, automatycznie aktywuje się tryb ułatwiający wykonywanie selfie: wyświetli się przycisk umożliwiający szybkie włączenie samowyzwalacza oraz wyzwolenie migawki. Wykonywanie autoportretów tym aparatem jest tak proste, wygodne i przyjemne (szczególnie z założonym jakimś małym obiektywem), że wykonałam ich podczas testów więcej niż przez cały miniony rok 🙂 Zamontowanie wyświetlacza na przegubie ma oczywiście swoje wady i zalety: z jednej strony mamy większą swobodę ruchów, z drugiej jeśli potrzebujemy tylko manipulować nim z górę lub w dół, musimy pogodzić się z ciągłą manipulacją (odchylenie go w ten sposób wymaga większej ilości ruchów) lub ciągle wystającym poza bryłę aparatu ekranikiem. Jako ostatni ficzer warto wspomnieć też funkcję znaną z poprzedników: jeśli wyłączymy obraz na wyświetlaczu, może on służyć jako touchpad, pomagając przy wybieraniu punktu ostrości. Jeśli komuś to przeszkadza i mizia sobie po nim nosem, wystarczy dwukrotne tapnięcie dezaktywujące dotyk.

  

Zupełną nowością jest zastosowanie trzeciego pokrętła, służącego do kompensacji ekspozycji, którego funkcji nie można zmienić. Jest to rozwiązanie różne (moim zdaniem nieco lepsze) od znanego z wyższych OM-D systemu 2×2, a jego implementacja wpływa na znaczącą poprawę w wygodzie i szybkości wykonywania zdjęć. Dzięki temu niejako zwalnia nam się drugie kółko, które możemy podpisać pod zmianę ISO (co też uczyniłam). Tym samym zmiana najważniejszych parametrów nie wymaga ani jednego kliknięcia. Zaawansowani użytkownicy z pewnością docenią takie ułatwienie. Zwróciłam jednak uwagę na jeden mankament, który wskazywali inni recenzenci – zbyt duży opór, z jakim porusza się owym dodatkowym pokrętłem, co może być uciążliwe.

Poza dodaniem kolejnego kółka Olympus zastosował kilka innych chwytów w projektowaniu, mających poprawić ergonomię. Zgodnie z filozofią marki, na aparacie znajdziemy mnóstwo przycisków, które są w pełni customizowalne. Pod kciukiem, poza czterokierunkowym padem, przyciskami menu, info, play i kosza jest dedykowany klawisz lupki, który moim zdaniem jest nieco niefortunnie umiejscowiony, przez co może mylić się z manu właśnie. W górnej części, na wygodnej wypustce znajdziemy Fn1, obok zaś jest dźwignia służąca do modyfikacji krzywej i i zmiany trybów kreatywnych (o nich zaraz), która stanowi nieco zmarnowany potencjał przez ograniczenie funkcjonalności – dla fotografujących w RAWach będzie raczej bezużyteczna, a dodatkowo łatwo zawadzić o nią przy przekręcaniu koła nastaw umieszczonego tuż nad nią. Dalej w lewo mamy guzik Fn2, domyślnie służący do przełączania wizjera. Tutaj też nie jestem do końca przekonana – w używanych przeze mnie dotychczas OM-D wizjer miał swój dedykowany przełącznik, niezależny od drugiego klawisza funkcyjnego. Przy samym EVF umieszczono zaś malutkie pokrętło do zmiany dioptrii. Wymienione przyciski są nieco mniejsze niż w OM-D i umieszczone w delikatnych zagłębieniach, co niestety nie ułatwia ich używania – mam drobne dłonie, a mimo to napotykałam niekiedy na trudności.

  

Przechodząc na górną ściankę, na lewym skraju znajdziemy włącznik stylizowany na dźwignię służącą do przewijania filmu w analogowym poprzedniku. Jego chropowata powierzchnia jest łatwa do wyczucia, obrót odbywa się z przyjemnym oporem, co sprawia, że włączanie i wyłączanie jest nieco wygodniejsze niż z OM-D E-M10 II. W centralnej części umieszczono stopkę lampy błyskowej. Aparat nie posiada wbudowanego “błyskadełka”, ale nie uważam tego za wadę – sama bardzo rzadko korzystam z flesza. Tym bardziej, że producent dodaje w zestawie małą lampkę, która jest wręcz idealna. Stanowi ona niejako miniaturę lampy reporterskiej, co oznacza że jej palnik można przekręcać we wszystkie strony, we wszystkich płaszczyznach i np. odbijać światło od sufitu czy ścian. Co prawda nie dysponuje zbyt dużą liczbą przewodnią, jednak waży zaledwie 55 g i jest zasilana z akumulatora aparatu, co idealnie wpisuje się w założenia systemu. Wracając do opisu manipulatorów – koło nastaw jest duże i wygodne, a dzięki przyciskowi w środku można je zablokować przed niechcianym przekręceniem. Poza standardowymi trybami (PASM + iAuto + film) oferuje aż 4 konfigurowalne nastawy, oznaczone od C1 do C4. Tym samym zrezygnowano z domyślnie tu umieszczonych trybów SCN i kolaży, choć, rzecz jasna, można je ponownie przypisać. Te presety są kolejnym przejawem filozofii Olympusa, który pozwala użytkownikowi na maksymalnie dostosowanie sprzętu do własnych potrzeb, co niezwykle cenię. Pozwalają na skonfigurowanie stosownych trybów, które jeszcze bardziej ograniczą potrzebę wchodzenia do menu. Aparat zapamiętuje takie parametry jak proporcje kadru, ISO, balans bieli, tryb migawki i wiele innych. Na górnej ściance znajdziemy jeszcze spust migawki wmontowany w koło nastaw, z gwintem wewnętrznym na wężyk spustowy, programowalny przycisk nagrywania i wspomniane wcześniej pokrętło kompensacji ekspozycji.

   

To jednak nie koniec. Przyglądając się frontowi urządzenia, poza oczywistym bagnetem i przyciskiem zmiany obiektywu oraz diodą wspomagającą AF znajdziemy jeszcze guzik służący do podglądy głębi ostrości (oczywiście również konfigurowalny) oraz najsilniejszy punkt marketingowy PENa – pokrętło kreatywne. Możemy ustawić je w cztery pozycje: CRT, ART, COLOR i MONO. To za jego pomocą kontrolujemy teraz filtry artystyczne, których katalog został po raz kolejny poszerzony. Moją uwagę przykuły szczególnie te z serii Vintage, przypominające nieco te z Instagrama. Dają one kadrom niezwykle ciepły, przyjemny klimat i sprawiają, że cokolwiek nie sfotografujemy, dostajemy fajne zdjęcie. Nowością jest koło kolorów, które stanowi rozbudowane narzędzie dedykowane osobom opierającym fotografię na jpgach i chcącym otrzymywać oczekiwane rezultaty SOOC (straight out of the camera). W połączeniu ze wspomnianą wcześniej dźwignią pokrętło daje nam możliwość dostosowania wielu parametrów kolorystycznych zdjęcia (w zależności od wybranego ustawienia może być to dominanta barwna lub zmiana nasycenia poszczególnych kolorów). Równie obszerny jest tryb MONO, wyposażony w trzy predefiniowane ustawienia (z czego nr 2 jest rewelacyjny – internet oszalał na jego punkcie) oraz możliwość m.in. symulowania filtrów barwnych i zmiany poziomu ziarnistości. Niestety, tych wszystkich modyfikacji nie możemy łączyć z rozbudowaną funkcją kolaży, które zapewne dedykowane są tej samej grupie użytkowników, jednak da się je nałożyć na filmy, co jest bardzo dobrą wiadomością. W zasadzie osoby fotografujące w RAWach tylko tutaj mogą skorzystać z ich bogactwa.

Nie wypada nie wspomnieć o trybie Hi-Res, które do tej pory zarezerwowany był dla bardziej zaawansowanych modeli. Dzięki 20-megapikselowej matrycy pozwala on tworzyć obrazy o kosmicznej wręcz rozdzielczości 80 Mpx (lub 50 dla jpgów), chociaż łączy się to z pewnymi ograniczeniami. Póki co, w grę wchodzi tylko fotografowanie ze statywu i obiektów statycznych – w przeciwnym razie skończymy z dziwnymi artefaktami na zdjęciu. Jednak w takich dziedzinach jak fotografia produktowa ta funkcja jest niezwykle przydatna, a w połączeniu z wysokiej jakości, ostrym obiektywem pozwoli nam uzyskać rezultaty co najmniej dorównujące pełnoklatkowym, profesjonalnym aparatom. Oczywiście nie będziemy sięgać po tę funkcję przesadnie często, jednak podobnie jak LiveComposite należy do tych, które warto mieć, a kiedy już zdecydujemy się je użyć, dają spektakularne rezultaty.

   

Chciałbym jeszcze wymienić kilka elementów, które zwróciły moją uwagę, a nie zawsze opisywane są przez recenzentów. W pierwszej kolejności jest to funkcja długo oczekiwana przez użytkowników: możliwość zdefiniowania najdłuższego czasu dla AutoISO. Automatyczne dobieranie czułości jest niezwykle wygodne i sama korzystam z niego w 90% przypadków. Jednak do tej pory byliśmy skazani na intuicję aparatu, który za najkrótszy bezpieczny czas uznawał standardowe 1/ogniskową. Czasami jest to za długo (np. fotografowanie ludzi w dynamicznych sytuacjach, szczególnie szerokim kątem), a czasem za krótko (kiedy uwieczniamy stałe obiekty i wolimy utrzymać dłuższy czas możliwy dzięki stabilizacji niż podbijać ISO). Teraz jest to kolejny parametr, o którym może decydować użytkownik. Dla mnie jest to jedna z opcji, dla której warto sięgnąć po ten aparat – kiedy fotografuję opuszczone budynki ustawiam sobie granicę na ⅙, dzięki czemu większość zdjęć wykonanych na niższych czułościach, co ma przełożenie na lepszą jakość.

Miłym ułatwieniem jest też automatyczne przełączanie w tryb dyskretny po włączeniu elektronicznej (cichej) migawki, co objawia się wyłączeniem diody wspomagającej autofokus. Pozwala to pozostać niezauważonym lub po prostu nie zakłócać fotografowanej sytuacji. Zresztą migawka mechaniczna również jest bardzo cicha i ma miły dźwięk przypominający mlaśnięcie, a nie trzask. W porównaniu z hałaśliwymi klapnięciami lustrzanek to zupełnie inna klasa.

Odniosłam również wrażenie, że na plus należy zaliczyć czas pracy na baterii, który jest nieco dłuższy niż w moim OM-D, oraz krótszy czas ładowania, chociaż nie zdołałam tego sprawdzić dokładnie. Akumulator jest ten sam co w E-M5, co warto wziąć pod uwagę gdy posiadamy więcej modeli tego producenta: można mieć ten sam zapas do kilku aparatów.

   

In minus niestety muszę zaś odnotować pracę AF, który jest całkiem sprawny, ale w gorszych warunkach oświetleniowych radzi sobie gorzej niż OM-D E-M10 II (sprawdzone z tymi samymi obiektywami) mimo tej samej ilości pól. Jest to na tyle ważna cecha, że nawet drobny regres nie jest mile widziany, szczególnie ze względu na wysoką półkę cenową. I tutaj dochodzę do najmniej przyjemnej części, a mianowicie kwoty, jaką życzy sobie producent za to cacko. W oficjalnym sklepie samo body kosztuje 5100 zł, na Allegro można je upolować za 700 zł mniej, są też oferty na zagranicznym eBayu z egzemplarzami “refurbished”, ale ich kupienie wymaga więcej zachodu, zatem trzymamy się krajowych cen. A te są wyraźnie wyższe zarówno od dwóch dostępnych generacji E-M10, jak i najnowszej E-M5, która cały czas korzysta co prawda ze starej matrycy, ale za to oferuje uszczelnienia i kilka innych zaawansowanych opcji. To sprawia, że sięgnięcie po PENa staje się nieco trudniejsze, szczególnie w polskich realiach. Musimy jednak pamiętać, że na chwilę obecną to jedyny model poza high-endowym E-M1 z 20-megapikselową matrycą, której towarzyszy szereg wartych uwagi funkcji oraz absolutnie bezbłędny design. W tym kontekście odpowiedź na pytanie, czy jest on wart swojej ceny nie jest jednoznaczna i każdy potencjalny użytkownik musi rozstrzygnąć je we własnym zakresie. Ja bym się skusiła 😉

P.S. Pragnę tu gorąco podziękować p. Ewelinie z Olympus PL, która nadała do mnie aparat ekspresową wysyłką, bym na drugi dzień mogła realizować ważną sesję zdjęciową i dołączyła do zestawu aż trzy świetne obiektywy.